czyli jak w sześć tygodni przestałem być Barbapapą .

Jakże często zaprzeczałem rzeczom oczywistym, że nadwaga sprzyja nadciśnieniu, cukrzycy, miażdżycy (z miażdżycą jąder włącznie, kiedy brzucho miażdży, wiadomo), że wysiadają stawy, szczególnie kolanowe, słowem sto nieszczęść na własne życzenie.
Ilekroć jestem w Polsce, żona wysyła mnie na „przegląd techniczny” (żeby było wiadomo, czy jeszcze warto remontować czy raczej wymienić na młodszy model) i ostatnio pani doktor powiada do mnie tak: albo weźmie się Pan za siebie, albo przepiszę Panu statyny na cholesterol, a tego chyba nie chcemy (przypomniała mi się historia opisywana przez o. Jana Grande: rodzinę w Warszawie odwiedził dziadek zza wschodniej granicy, a jako gościniec przywiózł pięciolitrową kankę bimbru i siatkę sała: „słyszałem, że u was w polskim jedzeniu jest jakiś cholesterol, a moje sało zdrowe, własnej roboty”).
Wiśta wio, łatwo powiedzieć, niby każdy wie, co czynić wypada (wystarczy mniej żreć czyli dieta MŻ), ale jak to zrobić?
Po wielomiesięcznych „przygotowaniach psychicznych” rozpocząłem warzywno-owocową dietę pani dr Ewy Dąbrowskiej. Szczegóły można znaleźć na jej stronie internetowej (https://ewadabrowska.pl/ ), w małych książeczkach jej autorstwa, jest też cała masa stron internetowych, są grupy wsparcia na pejsie, więc w dwu zdaniach:
Przez okres maksymalnie 6 tygodni (42dni) spożywa się wyłącznie warzywa o niskiej zawartości skrobi oraz owoce o niskiej zawartości cukru, w postaci surówek, kiszonek, zakwasów (buraczany!), soków, zup, gulaszy, leczo, zapiekanek itd. Ilość dostarczanych organizmowi kalorii spada do 400-800kcal dziennie (w moim przypadku było to myślę 800-1000kcal), co powoduje:
- wyłączenie się uczucia głodu (po 2-3 dniach)
- przejście organizmu na tzw. odżywianie wewnętrzne (tzn. szamie nie tylko zbędną tkankę tłuszczową, ale różne złogi, gangliony a nawet rzekomo komórki rakowe).
[Dieta ta bardzo przypomina dietę antyrakową Rudolfa Breussa, choć jest uważam lepiej opisana i opracowana].
Kiedy wiemy, że organizm jest przełączony na odżywianie wewnętrzne? Ano kiedy wyłączone jest uczucie głodu czyli nie odczuwamy ciągłego ssania, typowego dla innych diet niskokalorycznych (od razu uzupełnię: owszem, po zbyt dlugiej przerwie między posiłkami organizm sygnalizuje, żeby mu zapodać talerz pysznej zupy warzywnej, ale jest to głód normalny, fizjologiczny, narastający powoli, a nie psychiczny, kompensacyjny typu nagła chcica na czekoladowego batona).
W tym przypadku więcej nie oznacza lepiej i jak przestrzega Autorka: jeśli podczas tej diety zjemy sekretną tabliczkę czekolady, to wówczas organizm wyjdzie z trybu pracy odżywiania wewnętrznego 800kcal i powie „tylko 1200kcal? Czyś ty chłopie już kompletnie zbzikował?”, na nowo włączy się uczucie głodu, ssanie, słowem cała zabawa na nic, już lepiej było wogóle nie zaczynać.
Pierwszy tydzień był fatalny: odstawiwszy hektolitry wypijanej codziennie kawy słaniałem się, do tego ból głowy spowodowany zapewne spadkiem poziomu cukru we krwi. Od drugiego tygodnia było coraz lepiej, a teraz to wręcz żal kończyć (dlatego też, jeśli ktoś podejmuje tę dietę po raz pierwszy, to bycie na niej przez jeden tylko tydzień nie ma większego sensu, minimum to uważam dwa tygodnie).
Zrzuciłem 19kg (ze 133kg na 114kg przy wzroście 190cm) oraz całkowicie znikło atopowe zapalenie skóry na wewnętrzej powierzchni dłoni, dręczace mnie z różnym natężeniem od 25 lat. Towarzysząca mi na diecie żona wygląda teraz jak laska z żurnala (chyba jej zakażę następnym razem, bo wicie rozumicie, gdy mąż stary-młoda żonka,wnet ktos trzeci się przybłąka i tak stawi się dowcipnie, że staremu rogi przypnie), jest młodsza o 17kg i prawie zupełnie zanikł jej ganglion przy nadgarstku (być może obejdzie się bez chirurgicznego usuwania).
Poznałem kiedyś stosunkowo młodego górnika na emeryturze (55 lat), który dzięki tej diecie nie tylko uciekł przed wózkiem inwalidzkim, ale któremu nagłe i szybko postepujące reumatoidalne zapalenie stawów cofnęło sie bez śladu.
Kilka uwag końcowych:
Szczególnie przy tej diecie warto pamiętać, że „i w odmianach czasu smak jest”, ażeby nie znużyć się przedwcześnie niepotrzebną monotonią. Jest cała masa przepisów dostepnych w internecie, wyszły książki z przepisami, choć te ostatnie pisane są tak, jakby chodziło o transmutację ołowiu w złoto, a nie włoszczyzny w zupę.
Na prosty, chłopski rozum:
Z samego rana: woda z cytryną (i łyżeczką miodu) albo sok z grejfruta (pomarańcze są zbyt słodkie!) plus lampeczka wykwintnego zakwasu z buraka własnej roboty (ażeby był bardziej całuśny, można dodać wyciśnięty zębulek czosnku – wszak nie każdy, kto lubi czosnek jest od razu z żydowskiego herrenvolku; ja akurat zakwas pijałem zawsze po pracy). Warto kontynuować i po diecie.
Zupa: robię wywar z włoszczyzny (warzywa [bez ziemniaków!!!] jak kto lubi – można po gotowaniu wyrzucić albo zmiksować), dodaję przecier z pomidorów i jest pomidorówka, grzyby i jest grzybowa, albo dodaję kalafiora i brokuły, gotuję aż zmiękną i jest kalafiorowa.
Leczo: podsmażam kolejno cebulę, pieczarki i gotuję w garnku z niewielką ilością wody, dodaję paprykę, obrane i pokrojone w kostke cukinie albo kabaczka, dodaję przecier z pomidora – palce lizać
Nadziewana papryka – warzywa ugotować na miękko, posiekać (bez maszynki do siekania ciężko to widzę), nadziewać paprykę i zapiekać
Bakłażan smażony – pociąć drania w plajzdry, posypać solą, żeby się spocił, spłukać wodą, obsuszyć, smażyć z obu stron i zjeść ze smakiem z pastą paprykową od Bratanków.
Szarlotka – spód z wiorek z marchwii, na to posiekane jabłka, posypać wiórkami z marchwii, oprószyć obficie ancymonem, na 30 min. do piekarnika – no cóż, z g*wna bata nie ukręcisz, ale lepsze takie ciasto niz żadne.
Koktaile owocowe – np. kiwi, jabłko, sproszkowany zielony jęczmien (ze sklepu, a nie wykradziony ze stajni), surowy ogórek, szpinak, dodać wody, zblendować, można zabrać do pracy.
Można pić soki warzywne z kartonu (sprawdzamy zawartośc, żeby był sok z warzyw i sól, nic więcej), jeść jagody, zażyć arbuza (który ma działanie wiagropodobne) itd
Ogórki kiszone, małosolne – uwaga, póki sie jest na diecie nie wolno zakąszać pajdą chleba ze szmalcem
Po szczególy odsyłam do prac dr Ewy Dąbrowskiej oraz różnych pasjonatów.
Ciekawostka – mężem autorki jest wybitny podróżnik, pan Wojciech Dąbrowski (http://www.kontynenty.net/ ). Poniekąd mu się nie dziwię – wraca z pracy do domu, zjadłby jakis sztukamięs, a tu mu żona jak nie pieczyste z marchwii, to stek z kalafiora – to już rzeczywiście chyba lepiej do dżungli.
I jeszcze ważna sprawa, znaczy się BARDZO WAŻNA:
Po zakończeniu diety (nie dłuższej, niż 6 x 7 dni) nie rzucamy się na pieczyste jak Reksio na szynkę, tylko wychodzimy z diety, najlepiej przez tyle tygodni, ileśmy na niej byli (czyli w moim przypadku kolejne półtora miesiąca).
Np. w tym tygodniu mogę już jeść wszystkie warzywa (w tym strączkowe czyli groch, bób, fasolę i cieciorkę) oraz owoce, w tym suszone w niewielkiej ilości. Czyli do zupy warzywnej mogę dodać ziemniaczka. W przyszłym tygodniu zjem już owsiankę z dodatkiem orzechów, a za dwa tygodnie jajko na miękko i kefir (por. zasady wychodzenia z diety warzywno-owocowej dr Ewy Dąbrowskiej). Jest szansa, że podczas wychodzenia z diety zamiast efektu jojo waga jeszcze spadnie o jakiś kilogram czy dwa.
 
PS
Dietetyczne plany na przyszłość: za rok, najlepiej na czas Wielkiego Postu zamierzamy z małżonką zrobić drugie podejście, bo nasze obecne wagi jeszcze pozostawiają cokolwiek do życzenia. A w międzyczasie zapewne będziemy robić warzywno-owocowe piątki, ażeby utrwalić dotychczasowy wynik.
A propos obrazka wprowadzającego: nie, moja żona nie jest murzynką, a ja nie noszę się na różowo.